Nawigacja i wyszukiwanie

Nawigacja

Szukaj

Jak byliśmy w Dawidowie to, już pod wojskiem rosyjskim ogłoszono pobór do armii  trzech roczników, w tym i 1917,a więc i mojego. Nie było rady, zgłosiłem się i na początku przesiedziałem dwa tygodnie w lagrze we Lwowie, przy ulicy Pirackiego. Tam byli zegnani ukraińcy i polacy. Ukraińców wzięli do ich armii , która walczyła u boku armii czerwonej, a polaków kierowali  do wojska polskiego. Że takowe powstało, dopiero tam się dowiedziałem. Zabrał nas polaków z tego lagru polski sierżant i tak trafiłem do Lublina, Ale nie od razu  przywdziałem mundur. Jakiś czas spałem na marach, a dopiero po dokładnym umyciu i dezynfekcji (ze wszami zdążyłem się już zaprzyjaźnić), zostałem skierowany na komisję a następnie na przeszkolenie. Przydzielono mnie do służby w artylerii konnej. Tworzyli tam nową formację, 9 zapasowy pułk artylerii. Wojska  rosyjskie i polskie szły pod Warszawę. Tam bili się jeszcze powstańcy, a pod Warszawą od wschodniej strony rosjanie czekali na załamanie się tego powstania . Przy okazji- tory kolejowe na wschodnich rubieżach były do końca II wojny tego samego rozstawu co w reszcie Polski .A przeinaczyli je na szerokie do tego miejsca, dokąd doszli, ruskie. Mój pułk mieścił się przy ulicy Lipowej, oczywiście w Lublinie. Do Warszawy pojechałem po wojnie. W Lublinie zastał mnie koniec wojny. Tam, w 1945 roku zostałem zdemobilizowany. Powiedziano nam, jako pochodzących z terenów zza Buga  rolników oraz zdemobilizowanych żołnierzy, abyśmy skierowali się na tereny Ziem Odzyskanych do takich powiatów jak nowoutworzone  Lubań Sląski, Żary itp, bo tam jest prowadzone osadnictwo wojskowe. Zdecydowałem się od razu, bo przecież nic nie miałem. Dojechałem do Lubania i tam się zgłosiłem się do Urzędu Osadnictwa Wojskowego . Skierowali mnie do wsi o polskiej ówczesnej nazwie Demine (gmina Zarzecze), a teraz nazywa się Radostów, a po niemiecku Klein Thiemendorf , Mittel Thiemendorf , Gross Thiemendorf. Miała łącznie 9 km długości, były w niej szkoły , dwa kościoły, sklepy, piekarnie itp. Miejscowość zupełnie nie zniszczona , zaś zabudowania wskazywały na zamożność ich dotychczasowych właścicieli. Wieś ta była podzielona na trzy części: Demine Dolne,Demine Średnie i Demine Górne. Niemcy byli tam jeszcze po wojnie, ale krotko. Tam zająłem sobie gospodarstwo 9 hektarowe, w którym mieszkali jeszcze ich dotychczasowi właściciele nazwiskiem Temperstaroski - była to córka z dzieckiem i matka. Mężczyzn nie było wcale. Mąż  poszedł na front i ślad po nim zaginał. Ja to gospodarstwo zająłem i sądziłem, że  to już będzie na stałe. Był tylko jeden problem. Mieliśmy nakazane, ze w wypadku zameldowania się gdzieś pod nowym adresem, to musimy wrócić do Chełma, celem  wymeldowania wojskowego. Żebym ja wiedział, że trzeba się w tym Urzędzie Osadnictwa Wojskowego zgłosić i oświadczyć, ze wybrałem to gospodarstwo , a teraz muszę jechać do Chełma, to byłoby ok. A ja powiedziałem o tym tylko tym niemkom, co tam

Thiemendorf/Radostów. Kartka pocztowa

jeszcze mieszkały i sołtysowi.  Myślałem ,że szybko obrócę, bo pociągi już chodziły, no, ale pocią g stawał co chwila po drodze, gdyż od wschodu szły pociągi z repatriantami . Ten wyjazd trwał około tygodnia, bo tam w Chełmie nie tylko ja czekałem na to wymeldowanie. Słoma była rozłożona i kazali czekać na swoja literkę z alfabetu. A ja jak na złość byłem na literę „Z”, czyli na samym końcu kolejki. Czekałem trzy doby. I jak powróciłem do tej wsi Demine, to już w tym gospodarstwie była wprowadzona rodzina frontowego polskiego kapitana. Żona, jako repatriantka, przyjechała  wagonem z całym dobytkiem z Tarnopola.  Niemek już nie było.  Żona kapitana miała łączność z mężem w czasie transportu i dlatego skierowano jej wagon w te strony i odczepili go już w Niemczech w m.Wobetz. Trzeba wspomnieć, że w 1945 roku granica ta (przyszła polsko-niemiecka) była dopiero w powijakach, praktycznie nie istniała. Ten kapitan jakoś się dowiedział, że ona tam jest, pojechał do Wobetz i załatwił, że wagon ten podczepiono do pociągu osobowego i dobili w ten sposób już razem do Lubania. Ale miejsca dla tej żony nie było, bo już wszystkie gospodarstwa były zasiedlone. I Ona trzy doby siedziała na stacji Lubań  w tym wagonie, czekając, aż mąż zajmie odpowiednie dla nich gospodarstwo . Ponieważ takowych już brakowało, to powołano Komisję, która poszła w teren pech chciał, że na jego wieś Demine, aby sprawdzać, czy rzeczywiście wszystkie gospodarstwa są zajęte, ale i zamieszkałe oraz czy zajęli je ludzie odpowiadający narzuconym normom. Oczywiście działo się to podczas mojej nieobecności. W tym też czasie wracały z Niemiec samotne dziewczyny, wywiezione tam na przymusowe roboty i

Radostów średni/ Mittel Thiemendorf/ w 1945-1946 o nazwie Demie.1934 rok

one nie wiedziały za bardzo co ze sobą począć. Niektóre osiedlały się na gospodarstwach samotnie , nie mogąc przecież wracać do swoich domów, które znalazły się poza granicami Polski. Cóż miała robić ta komisja , były takie wypadki, że zajął gospodarstwo nauczyciel, czy jakiś inżynier i inni jacyś kształceni ludzie, którzy mogli prowadzić i prowadzili inne zajęcia, dające utrzymanie. I komisja ta znalazła takie miejsca. A jak ktoś się osiedlił, to dostawał tabliczkę z numerem domu. Ja dostałem tabliczkę z numerem 26. Komisja zaczęła kontrolę od numeru 1, a wieś miała 9 km długości. I tak doszli do mojego domu. Tabliczka z numerem kolejnym jest, a wiec komuś jest przydzielone, ale nikogo tam nie ma. Ja w tym czasie, jak wcześniej powiedziałem, byłem w Chełmie.  Sołtys mówi do Komisji, że udałem się po to wymeldowanie . Ale oni to zlekceważyli , a ten kapitan szedł razem z tą komisją i wywiera

Karminek.Gospodarstwo zajęte w 1945 roku przez Stankiewiczów

ł na nią nacisk, aby tutaj go osiedlić. I postanowili, że o ile ja wrócę, bo takich przypadków opuszczania zajętych gospodarstw, bez powiadomienia władz, było sporo, to w takiej sytuacji przydziela się mi wolny dom ze sklepem stojący obok. A w to   zajęte przeze mnie gospodarstwo wprowadzono tego kapitana z rodziną. Jak ja wróciłem i jak się o tym dowiedziałem, to na tę zamianę się nie zgodziłem No to powiedziano mi - szukaj sobie innego gospodarstwa. W tym czasie już otrzymałem wiadomość o mojej Żonie. Razem ze swoimi  rodzicami w jednym transporcie wyjechała z Ukrainy ,a ich transport skierowany został na Milcz. I do Milicza rzeczywiście dotarł. Jednym transportem jechało wiele rodzin z tamtych okolic. Rodzice żony- ojciec, matka, siostra i brat , no i moja Żoną z córką osiedlili się w Karminku, tam gdzie teraz mieszka Józef Strzelczyk z rodziną. Transporty z emigrantami nie kierowane były na południe Dolnego Śląska, jak na Lubań, Żory, Kłodzko, Zieloną Górę , bo to były

Postolin nr 55. Gospodarstwo objęte w 1946 roku przez A.Zielińskiego

rejony przeznaczone dla osadnictwa wojskowego. Transporty takie kierowane były w północne i zachodnie rejony Dolnego Śląska i na Górny Śląsk - na Gliwice.  Transport ten dotarł do Milicza w zimie. W Miliczu otworzono  takie „pury”. Były to baraki, jakie stoją i do dnia dzisiejszego, niedaleko dużego kościoła. Nazywano je „chatka Puchatka”. Tam ludzie czekali, a mężczyźni chodzili i szukali dogodnego miejsca na osiedlenie. Brat żony był młodym wówczas kawalerem i on chodził na te poszukiwania. I wybrał to gospodarstwo w Karminku. Reszta rodziny opuściła „chatkę puchatkę”  i zamieszkali razem w Karminku.
Jak ja się dowiedziałem o tym i że Żona jest też w Karminku, chociaż dokładnie nie wiedziałem, gdzie to jest i jak tam trafić, zdecydowałem się zaraz tam jechać. Planowałem zabrać Żonę do Demine i dlatego przedtem udałem się do Lubania zapewniając sobie zamieszkanie w tym domu, co prawda bez  ziemii, ale wydawał mi się ładny, był spory ogród z młodymi drzewkami i było trochę ogrodu. Gdy to załatwiłem , pojechałem do Karminka. Nie wiem jaka drogą jechałem, ale pamiętam, ze jechałem tylko pociągiem. Spotkaliśmy się w końcu, jako rodzina razem i powiedziałem im o tych wszystkich moich perypetiach . Jak ja tu przyjechałem, to ten dom, gdzie teraz mieszkam, był niedawno jeszcze zajęty przez rodzinę nazwiskiem Lewicz (mąż, Żona i dwoje dzieci) przybyłą  z okolic Rawicza, był opuszczony przez tę rodzinę.
A poza tym wszystko było zajęte. Stankiewicze (rodzina  żony)  wiedzieli, że to gospodarstwo jest puste. Lewicz,co tam mieszkał miał konia i już pracował w lesie - robił zrywki. To była zima 1945 roku . Czy to miał swojego konia , czy jak, tego nie wiem. Z końmi było wówczas krucho. Dopiero później przydzielano  konie z Unry i wówczas dużo gospodarzy konia otrzymali.  Za Postolinem w stronę Wierzchowic było takie ustronie zwane Zamury.  Były tam dwa domy, w jednym z nich mieszkał jeszcze Niemiec, nazwiskiem Paul. To było przy lesie, jak teraz staw Pana Palarskiego, tam jest taka droga. To były domy bez światła, takie lepianki. Tam mogli mieszkać pracownicy leśni, jak teraz myślę. Niektórzy przybyli ,koczowali w słomie poniemieckiej i czekali co będzie dalej , ale inni już byli obeznani z okolicą. Ten Paul został dłużej od innych rodzin niemieckich, był uczynny w stosunku do polaków,  ale co się z nim stało tego nie pamiętam. W lesie obok tych Zamurów, po uruchomieniu  leśnictwa w Karminku i w Lasowicach, zaczęto na gwałt wykonywać zrywkę  drzew, tak przecież potrzebnych do powojennej odbudowy. W Praczach mieszkało dwóch chłopców nazwiskami  Mielnik i Woroniak .Oni to, czy na ochotnika , czy się dogadali z tym Lewiczem , zaczęli rżnięcie i spuszczanie drzew. Nie mieli żadnego usposobienia do tego, ani nie byli w żaden sposób przeszkoleni. I jak ścinali świerka , gdy go podcięli , nie uprzedzając o tym Lewicza, wyciągającego drzewa z lasu na drogę, spuścili drzewo (oczywiście nieumyślnie) , w miejsce, gdzie on spinał drzewo do wywózki. Opadające drzewo konia ominęło, a jego przydusiło. Oddychał jeszcze ,ale był nieprzytomny, gdy sąsiad pan Kamiński osiedlony w folwarku dworskim, koniem chciał go  dowieść do lekarza. Lecz, gdy  dojechał z nim na krzyżówkę, to Pan  Lewicz zmarł. Urząd Osiedleńczy zadecydował więc, że jako wdowa, Pani Lewicz nie da sobie sama rady na tym gospodarstwie i musi go opuścić. W ten sposób jak ja przyjechałem to  gospodarstwo to stało puste, zaś klucz był u sołtysa. W tym czasie sołtysem był Stanislaw Zadka, mieszkał w tym domu, gdzie jest teraz świetlica. Za niemców z przodu był gosthaus . Zadki przywędrowali od Kalisza, początkowo tutaj osiedlali się ludzie od Szkaradowa, Rawicza ,czy od Kalisza (Ostrowa czy Krotoszyna). Zajmowali najlepsze gospodarstwa. Zadka był kawalerem i miał dwóch braci też kawalerów. Drugi z braci zajął gospodarstwo w parku, była to dawniej wozownia (teraz własność Pana Palarskiego). Ja nie sądziłem, że tutaj się osiedlę, tylko wrócę z Żoną do Lubania. Ona przywiozła nawet ze sobą tę krowę uratowaną z pożogi w 1944 przez babcię. Żona przyprowadziła ją do swojego domu rodzinnego ze spalonej naszej wsi . Gdy sobie rozmawialiśmy to opowiedzieli mi o tym gospodarstwie po tragicznie zmarłym Lewiczu.  Żona znała to gospodarstwo, bo je już oglądała. Zaproponowali, abym złożył podanie do Urzędu i  może by mi je przyznali. No to, powiedziałem, idziemy je zobaczyć.
 Poszliśmy  z Żoną i jej bratem. Doszliśmy do bramy tego gospodarstwa, a   furtka zakluczona, zaś gospodarstwie nie ma nikogo. Nie będziemy wchodzić przecież na obce, jak to nie ich-powiedziałem. No, ale ja miałem zobaczyć czy mi się to podoba. Poszliśmy więc dalej, za gospodarstwem jest droga, przy transformatorze prowadząca do lasu. „Póścilim się” tą drogą. aby zobaczyć jak gospodarstwo wygląda z tyłu. Ja się spojrzałem z drogi na dom, na stodołę, oborę. One nie były zniszczone, tak jak dziś , blacha na dachach była nowa , drzewka owocowe młode. Bardzo mi się spodobało. Sam dom był w tym czasie piękny, przy drodze. „Wrócilim się” do Karminka,a tam mi powiedzieli, że na objęcie tego gospodarstwo są już złożone cztery podania .  Złożyli je Pan Klaus, Pan Szlachetka - a dla mnie to była rodzina, mieszkał on jako leśniczy z Lasowic przy drodze do Pracz, Janek Zadka najmłodszy brat ówczesnego sołtysa i jeden z góry, gdzie później mieszkał Marciniak. Tam wówczas mieszkał pochodzący z okolic Rzeszowa Pan Staroń. Złożył podanie, w imieniu swojego brata. Ja mówię do Żony, że ja napiszę piąte podanie i jak umiałem tak je napisałem w tym domu w Karminku. Nikt mi nie dyktował. Ja napisałem, mówię do Niej- a Ty zaniesiesz to podanie do Urzędu. W Urzędzie ją widzieli, ale męża nie - trudno.  Ja – mówię - jadę z powrotem do Lubania , bo decyzja szybko może nie być. A jak coś będzie, to Żona miała zaraz do mnie napisać. Dałem adres, swoje nazwisko. We wsi Demine już istniała poczta , listonosze listy rozwozili. Mówię Żonie - jak napiszesz, że nam przyznali to gospodarstwo, to ja zaraz wrócę. W tygodniu dostałem list, że gospodarstwo nam przyznano. Wracaj – pisze żona - aby odebrać klucz. To ja wówczas drugi raz wróciłem z powrotem do Karminka . A jeszcze nie dowierzałem  temu co żona napisała. Jak wróciłem , to zaraz udałem się sam Urzędu Repatriacyjnego do Milicza osobiście.
Dowiedziałem się , że rzeczywiście mi przydzielono to gospodarstwo i do tego 9 hektarów ziemi. Wszystko tam opowiedziałem, całe swoje losy i o tym Lubaniu też. Gdybym ja miał otrzymać rzeczywiście to gospodarstwo, to musiałbym wymeldować się stamtąd. I tak się stało. W Miliczu zagwarantowano mi ze to gospodarstwo jest mi przyznane.
I tak rozpoczęliśmy nowe niejako życie, z żoną i córką. Co prawda oglądaliśmy się często za siebie, z nieufnością do ludzi, lecz budowaliśmy w spokoju nową przyszłość.
Jeszcze musiały minąć zawieruchy pierwszych lat po wyzwoleniu, trudne czasy stalinowskie, a potem już było z górki… tylko dokąd???????

Informujemy, że strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce. Polityka prywatności .