Po totalnym zniszczeniu w dniu 22 maja 1944 roku mordy w tamtych
okolicach ustały. Zdarzały się co prawda pojedyncze morderstwa, szczególnie ludzi młodych, lecz ogólnie nastąpił spokój.
Nastąpiło ogólne oczekiwanie na wejście wojsk radzieckich. Jedni zatrwożeni niejasną przyszłością „Swobodnej Ukrainy”, a drudzy z radością na zwiększenie bezpieczeństwa.
Resztki rodzin polskich z Brzezin nie wracały jednak do swoich siedzib, kryjąc się szczególnie we Lwowie i okolicach.
Radość z powodu wejścia Rosjan Polacy okazywali szczególnie mocno, witając ich jako oswobodzicieli.
Wszyscy wracali na swoje zgliszcza.
I też wróciła rodzina Kuców.
Po pokazaniu miejsca zakopania zwłok Ojca Michała przez znajomą ukrainkę, został on przez rodzinę odkopany. Ciało przez te parę miesięcy leżenia w ziemi nie uległo żadnemu rozkładowi. Po złożeniu ich w prowizorycznej trumnie, Ojciec został pogrzebany na cmentarzu parafialnym w Brzezinie.
Z dwóch krów jakie posiadali, jedną , tę lepszą , banda wzięła ze sobą, zaś drugą, przejął ukraiński sąsiad i bez żadnego sprzeciwu, gdy się o nią upomnieli, zwrócił ją Kucom. Natomiast był problem z odebraniem konia. Odebrano go Ukraińcowi niemal siłą z pola, kiedy obrabiał nim swoje staje. Poszli tam wszyscy razem ze swoim kuzynem i koń wrócił do nich.
W tymże roku Stanisław, mimo, iż początkowo się ukrywał, zgłosił się we Lwowie do lagru na ul. Bierackiego , miejsca werbunkowego do wojska, skąd został skierowany do Jarosławia do podoficerskiej szkoły w armii polskiej.
O kościele i jego losach nikt nie zdążył pomyśleć.
Późną wiosną 1945 dokonywano zapisów na wyjazdy do Polski. Rodzina Kuców też zapisała się na taki wyjazd. Trzeba było jechać w tej sprawie do Bobrki. Wszyscy czekali na zrealizowanie się tego wydarzenia, chociaż wszyscy byli zdezorientowani co do ich przyszłości.
2008 rok. Milicz.Dawny barak, miejsce przebywania ludzi po przyjeździe i w czasie szukania nowego locum |
W sumie z rejony powiatu Bóbrka odeszły trzy transporty do Polski.
Rodzina Kuc zaliczona została do drugiego transportu, który miała wyznaczony dzień załadunku na stacji Wołoszczyzna (stacja przy Bóbrce) na 5 grudnia 1945 roku.
Po przybyciu z całym majdanem (wóz konny, koń, krowa i dobytek) do Wołoszczyzny, okazało się, że trzeba czekać na podstawienie wagonów, o których ani śladu. Koczowali obok stacji na zimnie i opadach grudniowych przez dwa tygodnie. Powstawał problem ochrony przed zimnem, wyżywienia ludzi, jak i zwierząt, o jakichś tam potrzebach higienicznych nikt nawet nie marzył. Strawę gotowało się kładąc garnek na cegłach…
W końcu podstawiono odkryte wagony, tzw. lory, zaś dla kobiet i dzieci był do dyspozycji tylko jeden wagon bydlęcy.
I tak na odkrytych wagonach żegnali swoją rodzinną ziemię, w którą poprzednie ich pokolenia wgryzały się od wieków.
Obsługa pociągów była już rosyjska. I z nią przeżywali nie lada przygody. Otóż jak załodze parowozu zabrakło bimbru, a musieli mieć niezłe gardła, to pociąg się zatrzymywał i ruszał to do przodu, to do tyłu, tak ,że ludzie i dobytek przewracali się…”, a to był znak, że wiezieni musieli zasilić ich nową porcją bimbru. Gdy to uczyniono pociąg ruszał spokojnie dalej..
Na istniejącej już granicy w Medyce odbyła się kontrola dokumentów przez żołnierzy rosyjskiej straży granicznej tzw. „baciuchów”. Na koniec „przywirki” (kontroli) jeden z żołnierzy wystrzelił z automatu w powietrze i krzyknął:”No ujeżdżajcie do Polszy”. I po stronie polskiej odbyła się kontrola dokumentów.
Tak dojechali , na szerokich torach , które już zdołano ułożyć na terenie polskim, do stacji Pyskowice. Tam podstawiony był już drugi polski pociąg z krytymi wagonami i musieli się wszyscy do niego przeprowadzić. I cały ten skład wylądował w końcu, jak się okazało, na stacji Milicz. Było to około 20 grudnia, był śnieg i mróz.
Oczywiście nikt nie wiedział w drodze dokąd jadą, co ich tam czeka…a poza tym to wszyscy byli przekonani, że niebawem czeka ich ekspedycja powrotna. Nikt nie wierzył w trwałość tego stanu rzeczy, jaki ich spotkał.
W Miliczy dostali pierwszy raz ciepłą zupę z garkuchni.
Na miejscu zainteresowało się nami wojsko, którymi dowodził kapitan. On to, kiedy dowiedział się, że chcemy udać się do m. Pracze, gdzie osiedlili się krajanie z poprzedniego pierwszego transportu, dał nam konia pożyczonego od miejscowego księdza. Nasz koń padł
2008 rok.Front cmentarza. W tle drzewa porastające cmentarz |
w czasie transportu. Nie zniósł podróży na otwartym wagonie. Niestety na skutek oblodzenia drogi, koń nie mógł pokonać podjazdu za Wierzchowicami. Musieliśmy zostawić część naszego dobra w ostatnim gospodarstwie…szczególnie chodziło o ziemniaki. Złożyliśmy je, zgodnie z zaleceniem gospodarza, przy murze obory. Niestety, gdy wróciliśmy po nie za parę dni, były one tak zmrożone, że nawet nie nadawały się do karmienia krowy. Objęliśmy gospodarstwo w Praczach, gdzie mieszkam z Żoną do dnia dzisiejszego.
Mimo, iż nikt nie sądził, że zostaną tutaj na dłużej, to życie nie znoszące próżni, zmuszało wszystkich do uprawy ziemi i hodowli, aby wyżywić rodzinę.
Tutaj następowały zgony (brat Szczepan zmarł w 1948 roku, który chorował na płuca, Matka Maria w 1953 roku-obydwoje pochowani zostali na cmentarzu w Postolinie), odbywały się wesela ( moje i brata Stanisława) rodziły się dzieci…Chcąc nie chcąc spędzili tutaj pozostałe lata swojego życia, cały czas nostalgicznie wspominając czasy życie na kresach.
Trudno sobie wyobrazić jakie emocje przeżywają ci, którym dane było odwiedzić po tylu latach swoje ziemie ojczyste…